piotr102
Administrator
Dołączył: 01 Paź 2006
Posty: 915
Przeczytał: 0 tematów
Pomógł: 5 razy Ostrzeżeń: 0/5 Skąd: Polska-Wrocław
|
Wysłany: Śro 20:30, 11 Lip 2007 Temat postu: Materhorn str. wloska czerwiec 2005r |
|
|
Matterhorn Epizod 2 czyli dwa razy Pik Tyndall.
Drugie podejście do grani włoskiej postanowiłem zaplanowąć i zrealizować jak najszybciej, by po wcześniejszej
nieudanej próbie raz na zawsze rozprawić się z włoską granią Lion (po raz pierwszy pokonaną przez braci Carrel już
półtora wieku temu.)
Do Cervinni-Breuil, (poza sezonem - zabita dechami dziura) przez tunel San Bernardino trafiliśmy niedzielnym
wczesnym popołudniem 12.06.2005 r.
Po rozprostowaniu kości i rozpoznaniu pogody postanowiliśmy z Tomkiem ,,Toflerem Witeckim z Olkusza
popracować nad aklimatyzacją i w ogóle rozerwać się po podróży. Jako atrakcję wybraliśmy widoczne powyżej
miasteczka lodowce i lodospadziki.
Ubraliśmy się zabraliśmy szpej, żadnej wody czy jedzenia pognaliśmy do góry by po 2-3 h dotrzeć pod ścianę ...
Rozczarowanie okazało się spore. Ściana lodu i skał przywitała nas ,,29-calowym telewizorem spadającym kilka metrów
od nas oraz kilkoma mniejszymi kamiennymi bombardowaniami. Mimo to postanowiliśmy trochę postukać w lód i wbić
śrubkę; ale tu każde stuknięcie = kamień.
Momentem krytycznym był szturchaniec kamienny w sam środek głowy odzianej garnkiem (na szczęście). To
pozwoliło nam zrozumieć sytuację i iść spokojnie do busa na obiadek i spanko.
Dnia drugiego w poniedziałek zgodnie z otrzymanym meteo lało niemiłosiernie więc pocieszyliśmy się dwiema
flaszkami wina marki wino i do końca dnia siedzieliśmy, spaliśmy, jedliśmy, spaliśmy....
Dzień trzeci (wtorek) podobny do drugiego, trochę mniej opadów. Nie mogąc usiedzieć dłużej w busie wybraliśmy się z
Tomkiem na zwiady do pierwszego schroniska na naszej drodze Abruzzi na 2.800 mnpm.
Schronisko przywitało nas palnikiem z gazem i dalej ciepłą wodą z cynamonem i goździkami, które znaleźliśmy w
środku.
Po godzinie obijania się a Abruzzi postanowiliśmy poszukać drogi wyżej lecz z powodu dużej pokrywy śnieżnej nic
nie było widać w dodatku zaczeło podać powrót.
Sen i obżarstwo zastało nas na dole....
Dzień czwarty środa nareszcie pogoda puszcza, więc licząc spokojnie godzinki dzielące nas od schronu Carrela na
3.800 wstajemy dość późno i o godzinie 9.00 wyruszamy: Ja, Tomek, Andrzej, Marian i Piotr.
Do Abruzzi docieramy w dwie i pół godziny - z ciężkimi worami godzinkę dłużej niż wczoraj!
Wychodząc ponad Abruzzi napotyklamy głęboki śnieg i oblodzoną, ,,psychiczną wspinaczkę po normalnie niezbyt
trudnych skałach.
Mamy dość na całej linii ale co dziwniejsze nikt w dół nie spogląda a słowo odwrót nie istnieje.
Na wysokości ok. 3200 mamy już poważne spoźnienia; Tomek ma odwodnienie ja smak srebra w ustach reszta też nie
wygląda wesoło. Na polu śnieżnym z uśmiechem na ustach i witamy i żegnamy sporą lawinę biegnącą na nas a następnie
obok nas . (#%$^$#@) Psycha siada... Pierwszodniowe opady kamienne na lodospadach to betka... dziesięć razy bym
się zamienił... ale nikt nie mówił że ma być łatwo miło i bezpiecznie.
Dotarliśmy do trawersu bez dalszych przygód lecz już bardzo późno po południu.
Na trawersie haków, spitów czy innej asekuracji brak . Niestety...
Ale co robić, jakoś się posuwamy z kamienia na kamień, wbiłem jednen hak i jakoś poszło, do zakrętu przed
przełęczą... Tam asekuracji naprawdę brak a lufa - to już nie jakiś tam stok.
Zrobiliśmy to trochę dziwnie ale Mariann jako najbardzuiej odporny na stres w końcu nauczyciel, związał liny:
pięcdziesiątkę z trzydziestką a dalej z następną trzydziestką i takim sposobem narażony na baaaaaardzo długą
huśtawkę z asekuracji z kamienia poszedł na przełęcz... i o dziwo doszedł bez szwanku; hardcore w pełnej krasie co?
Na przełęczy zastała nas noc. Asekuracja się również nie pojawiła - w żaden magiczny sposób - pozostając z pod
śniegiem. Rozpoczęliśmy przygotowania do nocy na 3500 mnpm . Na szczęście nadciągnął Piotr, który pamiętając
zeszłoroczną drogę kilka kroków wyżej odnalazł półkę skalną - zadaszoną przewieszonym głazem nocleg kulturalny ale
bez przesadnych wygód... (w nocy trzeba się było trzymać żeby się nie zsunąć i nie polecieć). Noc spędziliśmy na
trzęsieniu się z zimna w mokrych ciuchach i w przemoczonych śpiworach z widokiem na potężną ścianę visavi naszego
hotelu. przynajmniej widok jako taki Nie mówiąc już o wschodzie słońca nad Alpami. Z kawką w ręku i w bujanym
fotelu poranne widoki mogły by pewnie zapierać dech w piersiach.
Pobudka o 6.00 nie przyniosła efektu a ja oglądając zamarznięte buty zamarznięty plecak i całą resztę też nie
zamierzałem wyłązić z jako tako ciepłego śpiwora. Jednak zimno w nogach i strzelanie w kolanach skłoniły mnie do
rozmrożenia i założenia butów i całkowitego wylegnięcia ze skalnego zagłębienia.
W konsekwencji ruszyliśmy ok. 8.00 z minami jak zbite psy.
Dzień piąty to dzień najdłużej pokonywanych 300 metrów w pionie jakich mogłem do tej pory doświadczyć. Powłócząc
noga za nogą i chwyt za chwytem doczłapaliśmy się do Carrela po południu .
Teraz sen, sen, sen sprzęt porzuciliśmy a raczej pierd.... na kracie przed schronem sami padając obok. Sen dał ukojenie
skołatanym nerwom i zmęczonym ciałom. Po napojeniu się najedzeniu, ogrzaniu i wysuszeniu postanowiliśmy
następnego dnia nie iść nigdzie po prostu rest.
Dwóch Słoweńców, którzy dotarli równo z nami zamierzało atakować dnia następnego.
I zaatakowali, rano już ich nie było tylko czekan jakieś szmatki i kijki sugerowały ich powrót na tę stronę góry.
Szósty dzień to sanatorium w Rabce. Wszelkich wygód jakich można zaznać n tej wysokości nikt sobie nie odmawiał.
Tylko Andrzej po ciężkiej nocy z objawami choroby wysokościowej zmuszony był wezwać śmigowiec. Ten zjawił się
szybciutko jak telepizza a karłowaty ratownik na linie zapiął Andrzeja szarpnął jego plecak i już ich nie było.
Teraaz przysszedł czas na relaks - opalanko, jedzonko, piciu dużo picia (trzeba się nawodnić ). Zaczeliśmy żartować,
że można tu na wakacje dwutygodniowe przyjechać, wakacje na kracie 4x6m.!
Atmosfera była luźna, spokojna rest to rest.
Błogostan przerywały jedynie rzuty oka na okazałą grań, Marian z Piotrem postanowili nawet przećwiczyć asekurację
i wyjść trochę powyżej Carrela. Wycieczka się opłaciła, bo Piotr zanalazł czekan turystyczny a że nie miał to prezent
jak najbardziej na miejscu
Sen złożył nas dopiero ok. 22.00 - z pełnymi brzuchami poszliśmy spać. Ja nie bardzo mogłem, Piotr też, wszyscy
jakoś słabo spali.
Dzień siódmy pobódka o czwartej zero zero i start o piątej. Marian i Piotr poszli przodem my z Tomkiem z tyłu
zlekiim opóźnieniem.
Gdy dostaliśmy się na grań zaczął się problem mając opanowaną asekurację uwijaliśmy się szybko, ale niestety dopadło
mnie rozwolnienie, niezbyt agresywne ale skutecznie spowolniające (jako jedyny nie wziąłem laperamidu).
Postanowiłem ,,sprawę załatwić na najbliższym polu śnieżnym i tak się też stało. Po wszystkim zaczęliśmy nadrabiać
straty ale zbyt piękne by było gdyby zdrowie w pełni wróciło. Nic z tych rzeczy. Po wspinaczce skałami dostaliśmy się
na grań a następnie po kilku godzinach na Pik Tyndall osiągając wysokość 4240 m.n.p.m. ok. godz 15.00 znaleźliśmy się
na przełączce pod koupłą szczytową Matterhornu zjeżdżając z półki skalnej zaczepiliśmy linę. To był moment
krytyczny. Ze sporym opóźnieniem, po 10 godzinach wspinaczki pozostawaliśmy w odległości 2 godzin od szczytu.
Decyzja mogła być tylko jedna jeśli się pośpieszymy wrócimy przed zmrokiem ! Postanowione. Schodzimy.
Podczas zejścia mieliśmy kilka psychicznych momentów ale w konsekwencji zejście prezentowało się lepiej niż wejście.
Zjazdy szły nam całkiem sprawnie. Asekuracja lotna na grani również.
Na wysokości ok. 4000 mnpm pod koniec drogi zejściowej zgubiliśmy lekko orientację a poszukiwania drogi
sprowadziły noc. Drogę udało się nam odnaleźć już w blasku księżyca, a gdy to nastąpiło zobaczyliśmy powyżej nas
chłopaków schodzących z góry w miejscy gdzie się zgubiliśmy.
Postanowiliśmy poczekać i im pomóc. Marian miał spore problemy z widocznością, brak czołówek i okulary, i brak
raków (stracił je już dużo wyżej) spowodowały że musiał zdać się na Tomka, który przeprowadził go przez trudny
teren do stanowiska zjazdowego w tzw. ,,Kocioł . Tu wszystko poszło dość szybko; zważając na nasze zmęczenie -
tylko dwa razy zaklinowałem linę na stanowisku zjazdowym ale dalej było ok. Księżyc zgasł na ostatnim zjeździe i w
chwili gdy wypinałem przyrząd zjazdowy - nastały egipskie a raczej włoskie ciemności (bez czołówek widać było
jedynie wyciągniętą rękę ). Do Carrela doczłąpaliśmy się o k godziny 3.40 ja zaliczyłem jeszcze spektakularną glebę na
lądowisku dla helikoptera i już byłem w środku. Home sweet home.
Po wypiciu dwóch wiader wody i rozebraniu się wchłonął mnie mój puszek
Dzień ósmy - ranek jak na kacu - po 23 godzinach akcji szczytowej nie wiedziałem jak się nazywam. Zejście
zaplanowaliśmy na godzinę 12-13 była 10. Szybkie pakowanie jedzenie picie i w dół w dół w dół.
Szybko dotarliśmy do przełączki na 3500 dalej już tylko trawers z lotną asekuracją ,kilka psychicznych pół
lawinowych i jesteśmy na skałach a skały suche... Śnieg zniknął a świetnie widoczne oznakowania pozwoliły nam o
godzinie 18 znaleźć się w pod schroniskiem Abruzzi.
Schowaliśmy uprzęże, łyk herbatki i rura na dół. Ja poszedłem pierwszy i po ponad godzinie znalazłem się w busie,
gdzie Andrzej czekał już by nastawić fasolę. Odbyłem krótką rozprawę z brudem w okolicznym strumieniu przyjmując
lodowaty prysznic i wchłonąłem miseczkę fasoli raj na ziemi ... po trudach i znojach nie ma jak woda i ciepłą strawa.
Po chwili dotarł również Tomek a po godzince chłopaki Marian i Piotr zdobywcy.
Ruszyliśmy w kierunku kraju, jak tylko spakowaliśmy graty. Po przejechaniu kilkunastu kilometrów zmorzył nas sen.
Ruszyliśmy dnia następnego o godzinie 6.00 ,,z ziemi włoskiej do Polski ...
I tak właśnie drugi raz na Piku Tyndalla (4240 mnpm) zakończyłem przygodę z włoską granią Matterhornu. Co było to
było ale zaparłem się i grań prędzej czy później na szczyt puścić musi !
Pozdrowienia dla całej ekipy.
Relacja Tomka z Czestochowy.
Post został pochwalony 0 razy
|
|