piotr102
Administrator
Dołączył: 01 Paź 2006
Posty: 915
Przeczytał: 0 tematów
Pomógł: 5 razy Ostrzeżeń: 0/5 Skąd: Polska-Wrocław
|
Wysłany: Śro 20:10, 11 Lip 2007 Temat postu: Monte Rosa lipiec 2004 |
|
|
EXPRESS - MONTE ROSA - lipiec 2004 r.
<B> Extrek Duforspitze Expedition </B>
Monte Rosa to pierwszy pod względem wielkości masyw alpejski. Mimo, że nie najwyższy
to na pewno najpiękniejszy i najbardziej pociągający ze wszystkich mi znanych. Ma w sobie
coś nieuchwytnego, coś co każe do niego wracać. Może tkwi to w ryzyku związanym z
trawersem groźną,lawiniastą, najeżoną nawisami granią Lyskam lub wysokości drugiego,
co do wielkości kolos alpejskiego Duforspitze a może po prostu chodzi o królującą i
wszechobecną sylwetkę Materhornu, która widoczna jest z każdego miejsca Monte Rosy.
<B>DZIEŃ ZERO: </B>
Nasza ekspedycja na Duforspitze rozpoczęła się
późnym, upalnym, sobotnim popołudniem we
Wrocławskiej kwaterze głównej Extrek`a.
Po wyładowaniu maszyny żywnością, sprzętem
i tysiącem innych niezbędnych rzeczy wyruszyliśmy
na spotkanie ( dla 3 z nas pierwsze w życiu) z Alpami.
O kontrolach granicznych polegających
na machnięciu ręką przez znudzonego celnika
i trasie kolejnymi A lub E nie warto pisać gdyż
przebiegała szybko, sprawnie i prawie niezauważalnie w komfortowych warunkach.
Jedynym urozmaiceniem były przerwy na tankowanie i posiłki gdzie niezmiennie królował
pokarm młodych bogów: fasolka po bretońsku i kawa, które doskonale pobudzały do
dalszej drogi.
<B>DZIEŃ PIERWSZY: </B>
Niewątpliwie najciekawszym momentem był przejazd
przez przełęcz Neufenpass ( ponad 2800 m.n.p.m.),
na której przywitał nas orzeźwiający chłód
i całkiem konkretny widok. Wraz ze zmniejszaniem
wysokości temperatura we wnętrzu i na okładzinach klocków hamulcowych zaczęła
szybko rosnąć, co tylko dało powód do spożycia śniadania w tych pięknych
okolicznościach przyrody . Około 13 dotarliśmy do Tasch gdzie zaparkowaliśmy busa na
giga parkingu przy kolejce do Zermatt ( 7,5 CHF za dobę). Po sycącym obiedzie,
przepakowaniu sprzętu i żarcia o 17 wyruszyliśmy taksówką do Zermatt ( 6CHF, kolejka
8CHF). Jeszcze tylko spacer odpowiednikiem naszych Krupówek, gdzie każda knajpa i
sklep mają w znaku sylwetkę Materhornu a nazwa niezmiennie kończy się na Alp lub Horn
a każdy centymetr kwadratowy chodnika zasypany jest turystami z kraju kwitnącej wiśni.
Przy odrobinie szczęścia można się jednak natknąć na naturalny akcent, jakim
niewątpliwie jest pędzenie stada kóz przez to zasypane tandetnymi gadżetami centrum.
Około 18 znaleźliśmy się na szlaku do Riffelalp, który maszerowaliśmy do 19.45 aż do
hotelu **** z noclegiem za ponad 100E. Noc spędziliśmy na stacji kolejki, część ekipy pod
wiatą dworca a część w toalecie ( serdecznie polecamy- ciepła woda, grzejniczek, kafelki
itp...). Całość tych operacji odbywała się w mżawce, która wieczorem przeszła w ulewę
trwającą z przerwami do rana.
<B>DZIEŃ DRUGI: </B>
Pobudka tuż po 5 rano, śniadanko, przepakowywanie
i inne czynności pochłonęły nas do 6.30. Wymarsz
w nawracającą falami mgłęnie nastrajał optymistycznie
, ale już o 9.00 dotarliśmy do stacji kolejki znajdującej
się przy Riffelsee (śliczne jeziorko na prawie
2800m.n.p.m.u podnóża Rifflehorn). Właściwy szlak
wiedzie schodzącymtrawersem wzdłuż Gorgengrat
(3100) na lodowiecGornergletscher (2400).
Dzięki mojej zasłudze my wzbogaciliśmy podróż
wejściem na Gorgengrat. Z doskonale oznaczonego, nie wymagającego asekuracji
lodowca szlak wiedzie piargowiskiem i skałami do schroniska Monte Rosa położonego na
2800m.n.p.m. Cały czas towarzyszyła na nawracająca falami paskudna mżawka, która
w momencie wejścia do schroniska przeszła w ulewę. Przeczekaliśmy ją w schronisku
gdzie w zimowej sali zrobiliśmy sobie konkretną wyżerkę ( co w żołądku to nie w plecaku-
zawsze lżej;-). Cena najtańszego noclegu ( 21,5CHF) skutecznie zachęciła nas do wyjścia
przy pierwszym rozpogodzeniu, które miało miejsce o 20.
Około 20.45 znaleźliśmy się na wysokości 2955 ( wg altimetru) gdzie przy małym stawie
znaleźliśmy kawałek płaskiej skały nadający się na nocleg ( tuż pod Untere Platje).
<B>DZIEŃ TRZECI: </B>
Poranek przywitał nas paskudną pogodą, która
skutecznie opóźniała wyjście, ale na przekór której
w końcu ruszyliśmy. Początkowo krótko,
prosto do góry poprzez pas skałek dalej po śniegu
między coraz rzadszymi skałkami i górne plateu
( Obere Platje, 3200m.n.p.m.) na lodowiec.
Poruszaliśmy się szybko mimo trwającego nonstop
opadu śniegu, wiatru ( na szczęście słabego) i wszech
otaczającej mgły (zupełnie jak w Karkonoszach).
Za każdym razem, gdy mgła się unosiła staraliśmy się wypatrzyć dalszą drogę, co do której
każdy z nas miał oczywiście inną koncepcję, ale zasada starożytnych Greków: prawda
rodzi się w dialogu sprawdzała się i w naszym przypadku i bez przeszkód, po właściwej
trasie brnęliśmy do góry. Po drodze spotkaliśmy Duńczyków ( lub innych z tego regionu) ,
którzy po angielsku poinformowali nas, że dotarli do 3700 i dalej się nie da, bo jest too
windy, fog and no tracks so You will not know where to go a między sobą po niemiecku
( lub innym tym podobnym językiem) coś o Polnishen Idioten ... oki zobaczymy jutro.
Ruszyliśmy dalej, minęliśmy kolejne wypłaszczenie, weszliśmy w stok i przy pogarszającej
się pogodzie dotarliśmy do wysokości 3800 późnym popołudniem. Ze względu na rosnące
zamglenie dochodzące momentami do whiteover- braku możliwości wypatrzenia gdzie
zaczyna się śnieg a kończy mgła zaczęliśmy kopać platformy w stoku. Gdy tylko
skończyliśmy rozbijanie wiatr rozwiał mgłę i mogliśmy w ciszy słuchać i oglądać lawiny
walące z Lyskam. Ja wykorzystałem to parę chwil na podejście jeszcze 200m w pionie dla
lepszej aklimatyzacji i zbadania drogi na następny dzień oczywiście, aby stwierdzić, że
500m dalej na około 4000m. znajduje się idealne miejsce na namioty nie wymagające
kopania. Odebraliśmy jeszcze prognozę zapowiadającą wyraźną poprawępogody i
poszliśmy spać. Wieczorem znów dopadła nas mgła i jakiś nie sprecyzowany opad, który
zmienił tropiki naszych marabutów w lodowe powłoki i skutecznie zamroził zamki
błyskawiczne ( tu o wiele lepiej sprawdził się model tenergi ze sznurowanym wejściem).
<B>DZIEŃ CZWARTY: </B>
Poranek przywitał nas gwiazdami migoczącymi
na bezchmurnym niebie, czyli parafrazując Kanta:
niebo gwiaździste nade mną a prawo moralne
do zdobycia szczytu we mnie...;-) . Pełni nadziei po
szybkim posiłku ruszyliśmy do góry. Nasz optymizm
szybko przytłumiła mgła, która pojawiła się z
nikąd i skutecznie zasłoniła wszelkie perspektywy
na łatwe odnalezienie drogi. Mimo to poruszaliśmy się
powoli do góry, aby w pewny momencie przy
podniesieniu chmur, które nas otaczały dostrzecz
przełęcz na 4400 oznaczoną pochodnią sygnałową. Od tego momentu towarzyszyła nam
dobra pogoda. Tuż pod przełęczą zdecydowaliśmy się na krótki odpoczynek gdzie
dogonili nas prujący po przetartym przez nas szlaku szwajcarscy przewodnicy i nasi
niemieckojęzyczni znajomi, z którymi ucięliśmy sobie poprzedniego dnia uroczą rozmowę .
Pozwoliliśmy się im wyprzedzić, co później okazało się błędem. Z przełączki skręca się w
lewo i coraz to stromszym stokiem dochodzi się do grani ( dla nas ze względu na
wcześniejszy opad była to skała posypana śniegiem i przykryta gdzie niegdzie lodem).
Pierwszy odcinek ma może ze 100m i już tam zorientowaliśmy się, że będzie niezłe
opóźnienie gdyż nasi znajomi asekurowali się tam na sztywno, co błyskawicznie
doprowadziło do zaczopowania drogi i powstania następującej sytuacji: przewodnicy
szwajcarscy już prawie na szczycie, długo nic, Duńczycy asekurujący się na sztywno i
kurczowo trzymający się łatwej grani, dalej 2 nasze zespoły i zespół Słowaków stojący
20metrów za nami z rękami w kieszeniach i podziwiający widoki. Tu też zdecydował się
zakończyć wspinaczkę jeden z nas ze względu na trudności w poruszaniu się w rakach w
po skale, co związane było z brakiem doświadczenia ( zaznaczam, że nie z brakiem sił
gdyż Michur zawsze dzielnie parł z przodu). Po tym odcinku grani jest około 50 metrowy
odcinek stromego śnieżnego stoku, który ponownie przechodzi w skalną grań ( może ciut
trudniejszy niż ten pierwszy). Tu na szczęści wymiękli ludzie, którzy jeszcze dzień
wcześniej mieli uwagi dotyczące tego, w jaką pogodę poruszmy się po górach, co
otworzyło nam drogę na szczyt. Po około 100m tej grani dochodzi się do spiętrzenia i
biegnącego weń kominka, który można porównać trudnościami do drogi przez
przewieszkę na Mnicha, gdy jest lekko przypruszona śniegiem. W kominie zresztą wisi
lina dla osób nie ufających własnym umiejętnościom. Na szczycie pierwszy zespół (
Krzysiek i Michał) stanął o 10.47 a drugi ( Piotr i Paweł) 3 minuty później. Z piku
oznaczonego krzyżem i tablicami pamiątkowymi roztacza się wspaniała panorama Alp z
doskonale widocznym Materhornem i włoską stroną masywu z pobliskimi szczytami jak:
Zumstein, Signalkuppe ( Schr. Regina Margherita), Piramide Vincent. Widać również
odległy o ponad 100km masyw Mont Blanc.Na szczycie byliśmy krótko, wykonaliśmy parę
zdjęć, nakręciliśmy film i około11.10 zaczęliśmy schodzić gdyż obawialiśmy się o
czekającego na nasz powrót Michura. Baliśmy się również świeżego rozmiękłego śniegu,
który na skutek działania słońca robił się, co raz mniej stabilny i tego, że w końcu dopadną
nas objawy przebywania na tej wysokości. Ze szczytu prowadzą dwie drogi pierwsza
zjazdami po pozostawionych przez Szwajcarów linach bezpośrednio na lodowiec
( nie wiem czy są tam zawsze i trzeba je odkopać) i druga prowadząca po własnych
śladach. Całe zejście przebiegło szybko i sprawnie a najuciążliwsze okazało się palące
słońce, które wysysało siły. Po drodze spotkaliśmy grupę Poznaniaków walących na
szczyt. W namiocie czekał na nas Michur z herbatką i wysuszonymi śpiworkami ( chwała
mu za to). Po mozolnym pakowaniu ruszyliśmy na dół i dość szybko osiągnęliśmy
schronisko Monte Rosa gdzie zatrzymaliśmy się na dłuższy popas. Piotr i Krzysiek wyszli o
18 z zamiarem dojścia bezpośrednio do Tasch ( udało się im na 1 A.M.) a nasza trójka
raczyła się Colą i zupkami jeszcze przez jakiś czas. O 19.30 ruszyliśmy z zamiarem
dotarcia na 23 do stacji Rottenboden nasz marsz ewidentnie przyśpieszyła burza,
która rozszalała się nad granią i totalnie nas przemoczyła. Obawa przed porażeniem
sprawiła, że maszerowaliśmy tylko 2h15min, co biorąc pod uwagę ciężkie plecaki i moje
rozwalone kolano uważam za czas godny pochwały. W toalecie luksus- woda, kafelki i
działający z mocą reaktora atomowego grzejnik, który sprawił, że spaliśmy w
komfortowych, suchych warunkach.
<B>DZIEŃ PIĄTY: </B>
Rano zbudziła nas młoda japonka, która była wyraźnie zszokowana i zaskoczona naszą
obecnością i mimo usilnych tłumaczeń, że schroniliśmy się przed burzą wybiegła z toalety
i wróciła dopiero z obstawą ( chyba męża/ojca ), który zaczekał na nią przed wejściem.
Aby uniknąć podobnych sytuacji szybko się zwinęliśmy i powolutku, rześkim, alpejskim
porankiem ruszyliśmy do Zermatt. W nagrodę za cztery dni wysiłku po raz pierwszy w
całości ukazał się Materhorn- Mekka i obiekt marzeń wielu alpejskich turystów. Do Zermatt
dotarliśmy bez najmniejszych problemów gdzie bez problemu złapaliśmy transport do
Tasch. Tam nastąpiły oficjalne gratulacje i eksplozja radości po zdobyciu szczytu
( w końcu akcja górska kończy się dopiero w bazie;-) a przede wszystkim niekontrolowane
spożycie soków i oranżad i innych nie pochodzących z topienia śniegu płynów.
Tego samego dnia ruszyliśmy w kierunku Ojczyzny. Dla odmiany wracaliśmy przez przełęcz
Furkapass. Granice między Szwajcarią a Austrią osiągnęliśmy późnym wieczore i o dziwo
zostaliśmy poproszeni o okazanie paszportów, na odpowiedź, że paszporty mamy w
plecakach a te w bagażniku celnik machnął ręką i kazał jechać dalej. Około 2 nad ranem
postanowiliśmy odpocząć i przespać się na parkingu.
<B>DZIEŃ SZÓSTY:</B>
Szybkie śniadanie i tempo pakowania wyraźnie wskazywały na chęć błyskawicznego
powrotu do kraju, więc nie oszczędzając na paliwie pędziliśmy radośnie na wschód.
Wyśmienity nastrój zepsuła niemiecka policja, która w ramach polowania na Polaków nie
mając się, do czego przyczepić przyczepiła się do nie zapiętych pasów i wlepiła 120E
mandatu. Po długich targach skończyło się na 20E ( wszystko z papierami oczywiście)
i życzeniach szerokiej drogi . Dalsza droga przebiegała już bez komplikacji i późnym
popołudniem dotarliśmy cali, zdrowi i szczęśliwi do Wrocławia gdzie zamknęliśmy całą
ekspedycję i rozjechaliśmy się do domów. Dzięki doskonałej kondycji wszystkich
uczestników, uporowi w dążeniu do celu mimo niesprzyjającej aury udało się
nam osiągnąć szczyt i bezpiecznie z niego wrócić. Dziękuje wszystkim, którzy brali udział w
wyprawie za wysiłek, jaki włożyli w nasz sukces i wszystkim, dzięki którym to wejście stało
się możliwe. Osobne podziękowania składam Gosi za zawsze aktualną prognozę pogody-
oby zawsze była dobra.
<I>Michał Rajski</I>
Post został pochwalony 0 razy
|
|